Wanda Półtawska – przyjaciółka Jana Pawła II. Być może takie najkrótsze z możliwych opisanie jej postaci, przy całej swojej lakoniczności i prostocie stanowi jednak jednocześnie ważną wskazówkę do rozważań. I pobudkę do tego, byśmy sami w sobie poszukiwali korzeni Dobra, odwracali to złe i ciemne w stronę jasności. Przyjaźń jest jedną z form Miłości. Życie Miłością to dziedzictwo, wyzwanie, droga dla chrześcijan. Na tej drodze warto spotkać się z życiem, misją i posłannictwem Wandy Półtawskiej – naszej tegorocznej Laureatki nagrody specjalnej 30-lecia „Gazety Polskiej”.
Gdy Jezus wybierał apostołów, uczynił ich „wysłannikami”, posłańcami, którzy mieli ponieść w świat Dobrą Nowinę. Wielu z nich doświadczyło na tej drodze olbrzymich trudności, smutku, ciężarów czy wreszcie męczeńskiej śmierci. Dobra Nowina wybawia, przenosi w inny wymiar, obiecuje wieczne królestwo, ale jej dotykanie wcale nie oznacza braku bólu, a czasem wręcz przeciwnie… Gdybyśmy na bok odłożyli próby wnikania w tajemnice śmierci, cierpienia, a następnie wybawienia od ciemności, przylgnięcia do Jezusa jako Tego, który zbawia świat, gdybyśmy na bok mieli odłożyć wymiar duchowy, religijny, głęboko zanurzony w chrystologiczne wymiary, to opowieść o życiu Wandy Półtawskiej stałaby się pozbawiona zwornika, zamknięta jedynie w faktach i zbiorze wydarzeń. Fakty jednak są tylko osnową, pod którą kryją się obszary szersze i głębsze. Dlatego mówimy o Tajemnicy. Także życie Wandy Półtawskiej jest i będzie tajemnicą, i to nie tylko dlatego, że ona sama woli dyskrecję i intymność od „światowej wrzawy”…
Miałam na niego wpływ jako kobieta
Próba poszukiwań tajemnic Bożych, choćby przez modlitwę różańcową, stanowi element drogi duchowej, którą zalecał i promował św. Jan Paweł II. „Modlitwa różańcowa jest wielką pomocą dla człowieka naszego czasu. Sprowadza ona pokój i skupienie; wprowadza nasze życie w tajemnice Boże i sprowadza Boga do naszego życia” – mówił nasz Papież w roku 1983. Przyjaźń z nim naznaczyła drogę Półtawskiej przez życie. Ale stanowiła też jakże istotny element świata Karola Wojtyły. Które z nich miało na siebie większy wpływ? Mówiła o tym kiedyś Wanda Półtawska w wywiadzie telewizyjnym: „Nie da się tego odróżnić, bo to jest właśnie to, co on nazwał communio personarum. To jest porozumienie duchowe. To jest coś, co się nazywa przyjaźnią. Przyjaźń to jest wymiana myśli. Nie mierzyłam tego wpływu. Natomiast z całą pewnością miałam na niego wpływ jako kobieta, na zupełnie nową rzeczywistość, bo on nie miał okazji mieć ani siostry, ani mamy – mama wcześnie zmarła – i dla niego świat kobiet był ciekawy, i on był zafascynowany kobiecością”.
Wanda Półtawska doświadczyła zła w sposób najbardziej ostry i możliwy ze wszystkich: w czasie uwięzienia najpierw na lubelskim zamku, a potem w niemieckim obozie koncentracyjnym Ravensbrück. Zanim jednak przyszła wojna z jej potwornościami, „Dusia” (tak nazywano ją w domu) przeszła drogę kształtowania charakteru i modlitwy.
Byłam tatusiowa niunia
Urodziła się 2 listopada 1921 roku w Lublinie. Już w wolnej Polsce, po zwycięstwie nad bolszewikami. Wanda Wojtasik dorastała wraz z siostrami pod czujnym i opiekuńczym okiem ojca, Adama. Relacja z ojcem była dla niej ważna – to on zabierał ją na pierwsze wycieczki do lasu. Jeśli tak kochała las i góry, to w dużej mierze miało to swoje korzenie jeszcze w dzieciństwie, w owych wyprawach z tatą. W filmie „Duśka” (reż. W. Różycka-Zborowska) wspomina, że w domu były ustawione trzy najważniejsze dla ojca obrazki – na jednym była Matka Boska, na drugim Mickiewicz, a na trzecim Piłsudski. W tym samym dokumencie mówi: „Ja byłam córką tatusia, a mama była nadzwyczajna, dobra, kochana, ale ja byłam tatusiowa niunia. Ja sobie z tatą chodziłam po górach…”.
We wrześniu 1931 roku Wandzia poszła do szkoły, do sióstr urszulanek (przeniosła się ze Żmichowskiej, na podstawie bardzo dobrego świadectwa), a jej koleżanki wspominały ją jako bardzo dobrą, wręcz wzorową uczennicę. Panna Wojtasikówna jednak, poza tym, że znakomicie dawała sobie radę w szkole, to wcale nie była typem trusi siedzącej cichutko w ławce. Pisała swoje pierwsze próby literackie, miała sympatię, chłopaka o imieniu Tadeusz, a o tym, że ma przebojowy charakter, świadczyło to, że w wieku lat 15 została drużynową harcerską. Zresztą to właśnie harcerstwo silnie się na niej odcisnęło – to tam nauczyła się ideałów, które – jak mówiła potem – zostały na całe życie. „Szalałam w harcerstwie, ale ponieważ w szkole nie miałam nigdy żadnych trudności, nie potrzebowałam czasu na odrabianie lekcji. Byłam wolna i robiłam, co chciałam” – wspominała w „Beskidzkich rekolekcjach”. To wtedy uczyła się, czym jest Przyjaźń: „W szarym harcerskim mundurku wędrowałyśmy na obozach harcerskich. Ileż to było radości, jasnej, czystej radości. (…) Wędrowaliśmy po górach, spaliśmy pokotem na sianie, druhny i druhowie obok siebie, (…) były wspólne ogniska pełne śmiechu (…) i zanim obóz poszedł spać, biła w niebo wieczorna pieśń: »O, Panie Boże, Ojcze nasz, w opiece swej nas miej!«. Jakże wspaniałą miałam młodość w tych Szarych Szeregach!”.
Tyle że ta piękna, radosna młodość w Szarych Szeregach miała być już niedługo potem zderzona z okrutną rzeczywistością. Wybuchła wojna…
Aresztowali mnie z fasonem
Wojna miała bardzo głęboko poranić Wandę. We wrześniu roku 1939 stawiła się wraz z drużyną na alarm zwołany przez harcerski hufiec. Wspominała po latach: „Stanęły wtedy wszystkie jak na defiladę. Błękitne chusteczki, białe tenisówki. Sprawne i szybkie, i bardzo przejęte”. Potem przyszła praca w konspiracji, do której wciągnęła Wojtasikównę Maria Walciszewska, kobieta o pokolenie od niej starsza, w której Dusia znajdowała wzór do naśladowania. Walciszewska była zawsze opanowana i… zawsze uśmiechnięta. „Druhna Marylka była moją bezpośrednią władzą w czasach konspiracji. Spotykałam ją często, nieraz co dzień, a czasami nawet częściej. Czasami przepadała na parę dni w terenie, nie widziałam jej i dopiero po powrocie zdawałam jej sprawozdanie” – pisała o niej w „Starych rachunkach”. Dziewczyny we wrześniu 1939 roku przysięgały uroczyście, że są gotowe umrzeć za ojczyznę. Żadna z nich jednak nie wiedziała wówczas, jaka fala ogromnego zła nadciąga nad Polskę. „Niektóre tę przysięgę istotnie przypieczętowały własną krwią, gdy Szare Szeregi – niszczone przez okupanta, okresami rozbite – przeszły kaźnię obozów i więzień” – zaznaczyła Wanda w „Prądem i pod prąd”. Ona sama także przeszła tę kaźń.
Jak zauważa trafnie Tomasz Krzyżak w biografii Półtawskiej, aresztowano ją w tym samym czasie, co ojca Maksymiliana Kolbe. Jego przewieziono na Pawiak 17 lutego 1941 roku, Wandę zatrzymano wieczorem tego samego dnia. „Aresztowali mnie z fasonem: sześciu dorosłych mężczyzn przyszło po jedną dziewczynę w szarym harcerskim mundurku!” – opisywała w „Beskidzkich Rekolekcjach”. „A potem mocne chłopisko w mundurze esesmana tłukło te młodziutkie dziewczyny »Pod Zegarem« w Lublinie”. Wanda zaparła się i milczała. Czas tego uwięzienia to była konfrontacja – zderzenie ze złem w czystej postaci. Koleżanka zaczęła sypać, wymieniła jej nazwisko, świat zdawał się walić pod nogami. Ojciec przyszedł do więzienia i przekupił strażnika, aby ten wpuścił ją na wieżę. Stamtąd mogła popatrzeć na tatę. Z daleka. On tego dnia osiwiał, więc miała kłopot, żeby go poznać. Tam na dole była męskość prawdziwa, którą był jej ojciec, kochający rodzinę, opiekuńczy. Na zamku była męskość potworna, zdziczała, wyzbyta człowieczeństwa. Bito tam do nieprzytomności, wiązano, katowano. „Miałam chwilę lęku: bezpośrednio po wsadzeniu do piwnicy siedziałam po ciemku i zanim mnie wezwali na górę, cierpiałam męki wyobraźni. Wyobraziłam sobie, nie wiem dlaczego i nie potrafię tego dziś zrozumieć, że będą mi kleszczami wyrywać paznokcie, i siedziałam na ziemi w ciemnicy, drżąc ze strachu. Nie bałam się niczego więcej. Kiedy mnie jednak wyprowadzono w jarzące światła, o drugiej w nocy, i po starannym obejrzeniu »pola walki« stwierdziłam, że na horyzoncie nie ma żadnych kleszczy ani podobnych narzędzi, uspokoiłam się zupełnie i byłam jak »heroina« z powieści…” – pisała w książce „I boję się snów”.
Może będzie pożytek z mojego bólu
A potem, 21 września 1941 roku, Wanda trafiła do piekła – do niemieckiego obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. „Lager pokazał mi jeszcze więcej tej męskości okrutnej, brutalnej, bezwzględnej. Nie da się zapomnieć nigdy szyderczych uwag i spojrzeń tych mężczyzn, którzy pędzili pejczami nagie kobiety i rozkraczeni, w błyszczących butach z cholewami, przyglądali się najbardziej cynicznie zwykłym faktom ludzkim, ale w której scenerii stawały się najbardziej nieludzkie” – zanotowała w „Rekolekcjach…”. W tym zdaniu znajdują się dwa ważne słowa, jest tu bowiem mowa o tym, co „ludzkie”, a co „nieludzkie”. Dantejska sceneria Ravensbrück stała się w jakiejś mierze laboratorium ludzkich postaw, miejscem, w którym wszystko zostaje odarte z osłon: zło buzuje niczym nie kryte, dobro, gdy jest, świeci jeszcze mocniej. Działy się tam rzeczy tak potworne, że – w żadnej mierze ani nie da się od nich całkowicie uwolnić, ani też nikomu opowiedzieć, „wyjaśnić” – nikt kto tam nie był, kto tego nie przeżył, nie jest w stanie tego zrozumieć. A przecież lęk zostaje. Wanda któregoś dnia, już w „czasach pokoju”, gdy była z córką Kasią na plaży, zobaczyła, jak jej dziecko kopie łopatką w piachu. I nagle wrócił lęk, koszmarna „pamiątka” po obozowych przeżyciach: Półtawska wyrwała dziecku wiaderko i łopatkę, bo… pamiętała zabawy dzieci w obozie, w trakcie których maluchy „odgrywały” sceny śmierci.
Ból, śmierć i cierpienie – to widziała każdego dnia Wanda Wojtasik w obozie. Sama przeszła przez okrutne męczarnie. 1 sierpnia 1942 roku zabrano ją na „operację”. Niemcy prowadzili w Ravensbrück eksperymenty pseudomedyczne pod kierunkiem „lekarzy”, którymi byli m.in. dr Fritz Fischer, dr Gerhard Schiedlausky, dr Herta Oberheuser oraz osobisty chirurg Adolfa Hitlera Ludwig Stumpfegger. Kobiety najpierw odurzano zastrzykiem usypiającym, a następnie wwożono na salę, na której rozcinano im nogi, zakażano je, upychając w rany i w mięśnie kawałki ziemi, waty, tkanin, szkła, imitując warunki frontowe. Te pseudomedyczne eksperymenty miały służyć opracowaniu metod radzenia sobie z zakażeniami. Kobiety były w nich jedynie „królikami” i tak dosłownie je traktowano. Wiele z nich trafiało na salę operacyjną kilkakrotnie. Niektórym łamano kości, wycinano kawałki mięśni. Cierpiały prawdziwe męki. Półtawska, już po wielu latach, w taki sposób opisywała jednego z lekarzy, dr. Fischera: „Mężczyzna w sile wieku, siwy na skroniach, o zręcznych rękach chirurga. Przyglądałam mu się ciekawie, usiłując odkryć na nieruchomej twarzy ślady jakiegoś uczucia. Więc tak wygląda człowiek, który na zimno dokonuje zbrodni. W imię czego? A może jednak to coś warte dla wiedzy medycznej? Może naprawdę będzie z naszego bólu jakiś pożytek?”.
Nasze wyprawy były hymnem na cześć Stwórcy
„Przyjrzenie się” człowiekowi stanie się ważnym elementem jej drogi oraz przywiedzie ją, już po wojnie, do pełnienia misji, do podążania za swoim powołaniem: ratowania życia. W tym przede wszystkim – życia dzieci. Nie da się zrozumieć postawy Półtawskiej, tak silnie walczącej o to, by ratować życie dzieci nienarodzonych, jeśli nie opowie się najpierw o Ravensbrück. Tu jedno wynika z drugiego. Ze śmierci, z bólu wiedzie droga do Świata i Miłości. Na tej drodze pojawia się Kapłan. Brat – jak potem się okaże, gdyż z Karolem Wojtyłą połączą Wandę Półtawską nici bratersko-siostrzanej relacji, prawdziwej Przyjaźni. Kiedy się spotkali po raz pierwszy? Wiadomo, że stało się to w latach 50. Tomasz Krzyżak, po wzięciu pod uwagę kilku różnych możliwych dat i okoliczności, zawęża ten czas do roku 1953. To wówczas miało nastąpić mistyczne spotkanie – w konfesjonale stojącym w kaplicy Matki Bożej Ostrobramskiej w krakowskim Kościele Mariackim. Do spowiedzi przyszła była studentka medycyny, adiunkt w Klinice Psychiatrycznej Akademii Medycznej, Wanda Półtawska. W konfesjonale zaś siedział zupełnie wyjątkowy, jak się potem miało okazać, ksiądz – Karol Wojtyła. Zaczęła się wieloletnia przyjaźń, trwająca aż do śmierci Papieża, i wspólna droga, w której punktem łączącym była obrona życia nienarodzonych. Listy „Brata” do „Siostry” – a także wspólne, trwające aż do roku 1978, wypady wakacyjne na bieszczadzkie szlaki, w których Wojtyła towarzyszył małżeństwu Półtawskich – stworzyły między nimi niebywałą więź. Te wyprawy stały się, jak sama to nazwała, „jednym wielkim hymnem pochwalnym na cześć Stwórcy”. Wanda była przy Wojtyle, gdy konsekrowano go na biskupa w roku 1958, potem bywała w Rzymie i Watykanie. Gdy dwukrotnie zachorowała na nowotwór, on dwukrotnie wstawiał się za nią modlitewnie – przy czym za pierwszym razem poprosił o pomoc ojca Pio. Dwukrotnie została uzdrowiona…
W Bieszczadach płynie strumień, wzdłuż którego razem wędrowali. Wojtyła zachęcał, by szukać źródła. Jak w życiu – należy szukać źródła: Miłości, Dobra, Pokoju. Przy tym strumieniu stoi pięcioramienny buk, zwany przez nią „Drzewem Przemienienia”. W drodze bowiem najistotniejsza jest przemiana serca. To tam, w bieszczadzkim „świętym lesie”, miał być zawsze jej Brat, a nie w dalekim Rzymie. Być może można go tam spotkać i dzisiaj. Trzeba tylko ruszyć na poszukiwanie źródła…